Akhm... Tak, wiem, długo mnie nie było. Tak się jednak złożyło, że moje oceny z wypracowań idąc znów w dół z poziomem i nie mam wyjścia - muszę trochę popisać, by niedostawać trójczyn!
Tak samo wyłączyłam się nieźle blogowo, bo jedynym moim kontaktem ze światem opowiadań był mój email i obowiązywała zasada "Czego nie ma na emailu, to nie istnieje".
Mors tua vita mea - rozdział 2.
- Shayen? – chłopak zwrócił się do siostry. – Dzisiaj Noc Świetlików. Wszyscy o tym mówią, idziemy? Pewnie i tak nie mielibyśmy zbytnio ochoty w nocy spać – dodał zbędnie, na nowo poruszając wciąż świeży temat.
Niemrawo spojrzała na niego, zwężając źrenice. Otworzyła drzwi z większym naciskiem niż zazwyczaj, po czym spytała, pozornie obojętnym tonem – A czy Noc Świetlików nie była przypadkiem wczoraj? – W końcu jedną z niewielu rzeczy, które pamiętała z wczorajszej przygody, było multum świetlików, pozwalające jej widzieć w nocy.
Westchnął.
- Widocznie nie. Dzisiaj chyba jest ich więcej – odparł, poprawiając przy tym swój but. – Organizują z tej okazji festiwal. – Spojrzał na Shayen. – To jak? Idziemy?
- Możemy. – Mało ją to obchodziło, jednak stwierdziła, że miło będzie się trochę zrelaksować zanim osiągną swój cel.
l~*~l
Dwunastoletnia dziewczynka, jako że nie miała co robić, postanowiła iść porozmawiać z mamą. Brat był zajęty treningiem, a Klary nie było na miejscu. Była nieco próżna i wewnętrznie wydawało jej się to nie do końca na miejscu spędzać czas ze służbą. Jej rodzicielka właśnie czytała książkę w bibliotece. Jak tylko zobaczyła swoją pociechę skrzywiła się z początku lekko, po czym jednak postanowiła się postarać i wymusiła na swojej twarzy pokrzepiający uśmiech. Była już nieco zmęczona i miała nadzieję, że odpocznie sobie przy lekturze, jednak ktoś oczywiście musiał zakłócić jej spokój. Jak nie służąca, to jej córka.
- Co tam, pomidorku? – spytała na powitanie.
Shayen wykrzywiła twarz w grymasie na to określenie ze strony swojej rodzicielki, jednak chwilę później ze zrezygnowaną twarzą podeszła do niej bliżej. Darowała sobie pouczenie.
- Nie powinnaś się tak ubierać – zauważyła Karen. Jej córka była ubrana w skórzane spodnie i koszulę białą, męską. Za to starsza szlachcianka miała na sobie zieloną, wielowarstwową suknie z długimi rękawami i z wycięciem na klatce piersiowej, zdobionym złotą nicią. - Ale mniejsza z resztą – tym razem postanowiła jej to darować. Bądź co bądź i tak jej to w przyszłości nie ominie. - W sumie masz rację. – Westchnęła. Sama zawsze uważała, że te stroje nie mają przyszłości. Teraz jednak jako żona głowy domu musiała nosić się bardziej reprezentacyjnie, niż wygodnie i musiała przyzwyczaić się do tej denerwującej ciasnoty w pasie. Na samą myśl o jej dawnym sposobie życia zatęskniła za podróżami, beztroskim, wygodnym życiem i jej dawną figurą, gdyż teraz było coraz trudniej zachować odpowiedni kształt.
– Potrzebujesz czegoś konkretnego? – spytała po chwili, patrząc na córkę. Liczyła po cichu, że uda jej się dokończyć książkę.
- Nie wiem w sumie. Nudzi mi się - odpowiedziała patrząc na okładkę książki. - Każdy jest zajęty, więc przyszłam tu.
Pani domu skrzywiła się lekko. Naprawdę nie miała dziś humoru.
- To się zastanów.
Jako że dziewczyna nie odpowiadała dużej, tylko niemrawo wpatrywała się w skórzane oparcie, myśląc, Karen postanowiła wrócić do książki. Nie przeczytała pół strony, kiedy dziewczynka wreszcie się zdecydowała.
- To może poopowiadasz mi o tacie? - Wyprostowała się, po czym usiadła na zimnej podłodze. Mama już miała ją za to skarcić, jednak darowała sobie.
- W sensie? - zapytała zrezygnowana, zamykając książkę i odkładając ją obok siebie. - Przecież już wiele razy opowiadałam ci o naszych przygodach. Twój ojciec przecież też nie szczędził ci opowieści o swojej chwale. - Co jak co, ale jej mąż lubił się przechwalać w towarzystwie. Już niejednokrotnie była świadkiem jak starał się zaimponować pociechom, mimochodem podkolorowując niektóre wydarzenia. Akurat Leo i Shayen zawsze wiernie słuchali tych opowieści, podczas gdy ich starsza siostra od tego stroniła. Endinowi nawet zdarzało się żartować, co zrobił źle w jej wychowaniu, że tak bardzo nie lubi jego przeszłości i wszystkiego co z nią związane.
- Tak, wiem, ale tak mnie naszło. Bo żadne z was nigdy nie mówi o takich... groźniejszych potyczkach.
W sensie, że smoki nie są groźne? - myślała sarkastycznie Karen, jednak później zrozumiała, o co chodzi Shayen.
- Możesz sprecyzować? - ułożyła się wygodniej o oparcie.
- Tacie zdarzyło się kiedyś kogoś zabić, prawda? - Odwróciła lekko wzrok.
Karen spojrzała na swoją córkę niepewnie, nie wiedząc jak prawidłowo odpowiedzieć.
- Skąd to pytanie?
Ciągle nie patrząc na mamę, odpowiedziała:
- Słyszałam, jak parę osób o tym mówiło już jakiś czas temu i...
Kobieta westchnęła, przerywając córce. Przecież to już nie było dziecko. Karen podejrzewała, że to przez to, że była ostatnio świadkiem powieszenia człowieka. Westchnęła. W ograniczonym stopniu może się już takich rzeczy dowiedzieć.
- Wiesz Shayen - dziewczynka wzrokiem wróciła do rodzicielki. - twój tata wielokrotnie już opowiadał ci o swoich potyczkach, prawda?
- Noo tak-
- Więc - kontynuowała potężniejszym tonem, bo nie chciała, by mała jej przerywała - słyszałaś pewnie o niejednokrotnych potyczkach. Żeby z niektórych wyjść cało... żeby mógł być tutaj z nami - szukała w myślach odpowiedniego ciągu zdań - czasami musiał w obronie własnej odebrać komuś życie. - Spojrzała na Shayen, ta jednak opuściła tylko głowę i wpatrywała się tępo w podłogę. - Jednak nigdy nie widziałam, żeby odebrał komuś życie z innego powodu niż obrony. - Karen zmusiła się, by jej twarz była rozpromieniona. Okazało się to być dużo łatwiejsze, kiedy przypomniała sobie o pewnej rzeczy. - Twój ojciec miał też przy tym jeden szczególny nawyk. Podobno odziedziczył go po twoim dziadku. - Młoda podniosła na to głowę do góry, gdzie grzywka przykrywała jej brązowe oczy. - Zawsze potem podchodził do ciał pokonanych i mówił jedno zdanie.
- Jakie?
- "Mors tua vita mea" - odpowiedziała jej z uśmiechem.
l~*~l
Siedzieli pod drzewem, kiedy wydarzenie było w swoim środkowym stadium, nie biorąc udziału w organizowanych zabawach. Ayo, opierający się o korę, miał Shayen usadowioną między jego nogami, wygodnie wykorzystującą jego klatkę piersiową jako oparcie. Ręce jego trzymały dziewczynę w pasie. Był nieco spięty, jako że niezbyt komfortowo się czuł w tej pozycji. Podobieństwo między nimi było widoczne i nie potrzeba było geniusza by wpaść na to, że są rodzeństwem. Dlatego też spojrzenia przypadkowych ludzi wpływały tak na chłopaka, że czuł się, jakby robił coś nie tak. Z czym się po części też zgadzał. Shayen z drugiej strony ignorowała i nie przejmowała się znaczącymi spojrzeniami i komentarzami. Wiedziała co robi. Wiedziała też co myśli o tym wszystkim Ayo, jednak mimo wszystko naciskała na niego i starała się go do tego wreszcie przyzwyczaić. I tak by jej nie odrzucił.
Dziewczyna patrzyła na niezwykle jasne teraz jezioro. To samo, przy którym została dzień wcześniej znaleziona, tyle że przy innym brzegu. Świetliki były wszędzie, nawet przelatywały w dużej ilości koło niej. Obok trwała wciąż impreza, a uczestnicy wyraźnie się bawili. Co jakiś czas dało się usłyszeć o tym, jak pięknie jest. Shayen miała jednak inną opinię na ten temat. Według niej znajdowało się za dużo świetlików. Miała wrażenie, że dzień wcześniej było dużo ładniej, w porównaniu z dniem obecnym, gdzie widać było ich spory nadmiar. Ayo natomiast w ogóle nie był zainteresowany scenerią. Podczas, gdy jego siostra oglądała swoje siniaki i strupy na rękach, on przyglądał się ukradkiem czemuś innemu. A właściwie to komuś.
Markiz Doan Flerinch był bardzo wpływową i szanowaną osobistością dobrze znaną w tym rejonie, gdyż od paru lat zawsze zjawiał się w dniu Nocy Świetlików. Część mieszkańców była z tym oswojona, więc nie zwracali na niego aż takiej uwagi i nie komentowali zanadto jego obecności. Mimo wszystko był osobą ważną w państwie i nie świętował razem z mieszkańcami pobliskich miasteczek i wsi. Wraz ze swoją świtą zatrzymywał się na uboczu niewiele dalej, jednak z widocznym odstępem.
Ayo czuł się nerwowo na sam jego widok. Nawet jeśli wiedział, że szansa, że go rozpozna, w dodatku w ogóle zwróci na niego uwagę jest bardzo mała, to nie mógł pozbyć się obawy, choć próbował się przekonywać paroma faktami. Kiedy Doan ostatni raz go widział, był wciąż dzieckiem. Z tego co pamiętał z charakteru markiza, to nawet nie interesowała go jego persona. Zresztą widział go tylko 2 razy, kiedy przychodził do jego rodziców. Prócz tego Shayen była uznawana za martwą, a on zmienił imię i już nie nazywał się Leo.
Nieco spięty zdjął dłonie z bioder Shayen i zacisnął je na jej brzuchu. W tym momencie i ona powędrowała za jego wzrokiem.
Na widok markiza dziewczyna zmarszczyła brwi. Odkąd straciła rodzinę, przyglądała się z dystansem wysoko postawionym ludziom. Wiedziała, że to mało uzasadnione, ale po prostu patrzyła na nich ze sceptycyzmem. Jednak nie rozpoznała, że to Doan Flerinch. Nawet jeśli widziała go po przekątnej, gdzie tylko kawałek jeziora zagradzał drogę, to nie widziała w pełni jego twarzy, której pewnie i tak by nie rozpoznała. Widziała go raz, jako dziesięciolatka, która nawet nie zakodowała sobie w pamięci tego wydarzenia. Kojarzyła tylko herb - dwugłowy lew z mieczem, na zielonym tle. Widok jego świty, ubranej w lekkie zbroje, wcale nie działał na dziewczynę kojąco. Spięła się trochę w sobie, jednak nie tak mocno jak jej bliźniak. Wciąż czuła jakieś złe przeczucie, ale starała się to ignorować. Miała tak od wypadku, który uważała za tego przyczynę. Potylica i inne części ciała wciąż ją bolały, przypominając o sobie nader często.
Odwróciła wzrok od markiza i przeniosła ją na ziemię. Ciemną i wilgotną. Nabrało ją na chwilę słabości i zwątpienia.
- Ayo - zaczęła po chwili, stwierdzając przy tym, że wciąż dziwnie jest wymawiać to obce imię. Chłopak przybliżył swoją twarz do niej i dał znak, że słucha. - Jak już TAM dojdziemy, to wszystko wróci już do normy, prawda?
- Tak, na pewno - odpowiedział, choć sam nie był tego do końca pewny.
l~*~l
Niecałe dwa tygodnie przed rzezią, jaka dokonała się w Alios, dwoje czternastolatków po raz kolejny znalazło tajemniczą książkę pt.: "Prawdy królestwa Nerla". Choć gdy znaleźli ją po raz pierwszy byli nią nadzwyczaj zainteresowani, to na przestrzeni lat zapomnieli o niej. Tym razem nie musieli już prosić Klary o pomoc, bo najmłodsza z rodzeństwa otrzymała bardzo gruntowe szkolenie w tej dziedzinie. Mało kto rozumiał, dlaczego panienka Karen i jej mąż, przez niektórych wciąż tytułowany Pogromcą Smoków, każą dzieciom się uczyć języka, który w obecnych czasach służy tylko i wyłącznie do odczytywania bardzo starych dokumentów, już dawno odczytanych przez kogoś innego i przetłumaczone. Możliwe, że kryły się za tym ich młodzieńcze wędrówki i podróże w nieznane. Nikt bowiem, poza przypadkowymi osobami, które same z jakiegoś powodu uczestniczyły w ich wędrówce, nie wiedział o tym, jakie miejsca i skarby odkryte zostały przez tą dwójkę oraz co z tych wypraw wzięli ze sobą.
Karen właśnie była w ciąży, kiedy doszły do niej słuchy, że jej brat umarł. Miał atak ślepej kiszki, a na ratunek brakło już czasu. Musiała wrócić do rodzinnej posiadłości i przejąć wraz ze swoim mężem stanowisko głowy domu. Z akceptacją Endina nie było problemu, bo mimo faktu, iż z zamożnego domu nie pochodził, to szczycił się sławą za swoje bohaterskie czyny. W końcu nie bez powodu nazywali go Pogromcą Smoków.
Przez cztery dni dwójka bliźniaków studiowała książkę. Pierwsze 20 stron uznanych wcześniej przez Klarę za związane z alchemią i magią okazało się być opisem różnych miejsc mogących doprowadzić do królestwa Nerla. Nikt jednak nie miał jej tego za złe, gdyż nie czytała tego dokładnie, a dwuznaczność niektórych wyrazów i wtedy sprawiała problemy. Oprócz opisów różnej specyficznej roślinności, były tam opisane zarówno teleporty jak i klucze, które przy niektórych wejściach były potrzebne. Bowiem, według tej książki, królestwo Nerla, podobnie jak w legendach, było kiedyś potężnym mocarstwem z niezwykle ogromnymi zapasami naturalnymi. Ze względu na to, jak i mądrych władców, państwo szczyciło się bogactwem, przez co często zostawało najeżdżane. Długo niezdobyte, rozwijało się coraz bardziej intelektualnie, a dodatkowo siłę swą czerpało z magicznych przedmiotów, w których posiadaniu się znajdowało. I tu kończy się zgodność lektury z legendami. Te drugie bowiem mówiły o tym, że państwo po prostu zniknęło jednego dnia w skutek nadmiaru magii. Książka natomiast głosi, że w czasie poważnego konfliktu z równie potężnym wrogiem, miasto było pod władaniem nieodpowiedniej osoby - syna władcy, który będąc w przeświadczeniu, że nigdy nie odziedziczy tronu, zrezygnował w trakcie z nauki i nie był w stanie odpowiednio zarządzać ludźmi. Wrogowie zbliżali się już do stolicy, a spanikowany przywódca narodu nie wierząc w zwycięstwo, odseparował główne miasto i wysłał w krainy światu nieznane, zostawiając tylko parę, wcześniej opisanych w książce, przejść. Jeden z późniejszych rozdziałów mówił o czymś co miało w późniejszym okresie zmienić sens egzystencji Lea i Shayen - Wrota Prawdy."
l~*~l
Noc zbliżała się powoli ku końcowi. Została niespełna godzina do świtu, a Ayo wraz z Shayen byli w tej samej pozycji co wcześniej. Powieki dziewczyny już prawie się zamknęły i nawet zapomniała o towarzyszącym jej cały dzień uczuciu niepokoju. Część mieszkańców udała już się z powrotem do swoich domostw. Nagle rozległ się strzał, a późniejsze wydarzenia potoczyły się szybko.
Grupa uzbrojonych ludzi na koniach wjechała z impetem na polane. Galopem udali się w stronę markiza zastając opór ze strony jego świty. Żołnierze stanęli do walki. Parę trupów, popłoch wśród mieszkańców, głowa markiza na ziemi.
Reakcja Ayo była natychmiastowa. Chwycił Shayen za rękę i biegiem ruszyli w głąb lasu. Najważniejsze, aby jak najszybciej się stąd ewakuowali. Znak na ich rękach... Shayen też to zauważyła. Czerwony znak miecza przechodzący przez trójkąt. To Oni. Ci sami co półtora roku temu zrobili rzeź w Alios, ich rodzinnym mieście. Żadne z rodzeństwa nie myślało w tym momencie o zemście. Najważniejszym była teraz ucieczka. Wiedzieli, że i tak nie mieli by szans. Trzy lata im wystarczyły, żeby dojść do takich wniosków. Może kiedyś Ayo rzuciłby się do boju, ale nie teraz. Muszą żyć! Żyć, aby spełnić swój cel. Żyć, by przywrócić coś, co raz już zostało stracone. Świadomość tego tylko dodawała siły ich nogom.
Biegli ile tchu im starczyło przez gęstwiny, aby znaleźć się jak najdalej od tamtego miejsca. Sytuacja była o tyle beznadziejna, że musieli się jeszcze dostać do gospody, a to przecież kolejne niebezpieczeństwo. Jednak nie mieli wyboru. Ayo bezwzględnie deptał w biegu całą oświetlaną przez świetliki roślinność, łamiąc przy tym łodyżki, które podtrzymywały rozłożyste liście. Shayen nie miała tyle siły i takiej kondycji jak jej starszy brat i ledwo udawało jej się nie wywalać.
Chłopak wybierał drogę, w której wiedział, że w razie niebezpieczeństwa będą mieli pole do schronienia i możliwość zgubienia przeciwnika dzięki bujnej roślinności. Pruł naprzód, nie zważając na wszystko wokół, tylko starając się obmyślić jakiś plan, chociażby na to, jak najbezpieczniej dostać się do gospody. Nie słysząc już od jakiegoś czasu żadnych dźwięków rzezi, uznał, że są już wystarczająco od nich daleko, by jego siostra była bezpieczna.
l~*~l
7. rozdział "Prawdy królestwa Nerla". Strony 64-71. Wersja przetłumaczona.
„[…] A tam, pod Grobowcem Niezwyciężonych, leży skarb największy ze wszystkich, źródło sukcesu pierwszego króla Laxusa –Ianua Veritas(z łac. „Wrota Prawdy") . […]Według mitologii, Ianua Veritas swą moc zawdzięcza Bogom, którzy stworzyli je w zamian za zasługi młodego herosa, który to ukrył je głęboko w podziemiach, by żadna inna istota nie mogła dotrzeć do skarbu jego. Na łożu śmierci dopiero, kiedy jego energię życiową w minutach można już było policzyć, dał klucz i mapę jedynemu pierworodnemu, który na ten skarb został równie wyczulony[…], a dar ten wykorzystał dopiero wiele lat później by zwrócić życie swojej ukochanej.
[…], a na przestrzeni lat stało się stworzycielem całej magicznej technologii, którą posiadło królestwo Nerla. […]
[…] Aby aktywować system należy chcieć, po czym wypowiedzieć następujący szereg słów: „[…]" oraz słownie sprecyzować życzenie. Życzenie się nie spełni jeżeli nie będzie szczere. Magia takiej klasy przeszywa samo serce i nic jej nie oszuka, nawet najmocniej wmawiane urojenia.[…] Człowiek jest w stanie tylko raz dostąpić spełnienia życzenia, ponieważ[…]
Solum selecti digni sunt huius potestatis."
l~*~l
- T-to co teraz? - spytała sapiąc. Była cała spocona, zwłaszcza na twarzy, dużo bardziej niż jej bliźniak. Miała dużo gorszą kondycję od niego, a dopiero teraz zrobili sobie przerwę.
Chłopak rozejrzał się dookoła i pociągnąć dziewczynę za rękę, po czym usadowił ją w schronieniu - przy charakterystycznie zwalonych drzewach, które nachodząc jeden na drugi, tworzyły naturalną kryjówkę wraz krzakami obok nich. Było tam dla niej wystarczająco miejsca wolnego. Teraz tylko zasłonić ją liśćmi i się modlić do któregoś z bóstw o to, by została tu bezpieczna.
Z niepewnymi oczyma i naturalnym grymasem na twarzy, zapytała zaniepokojona:
- Jesteś pewien, że idziesz sam? - Głupia nie była. Wiedziała, że musieli odnaleźć księgę, jeśli da radę to jeszcze wisiorek. A mimo to on wpadł na pomysł, żeby zostawić ją w lesie i ukrywać.
- ... Tak, jestem. - Twarz jednak miał niepewną, ale niekoniecznie tylko z powodu samotnej wędrówki. - Mam większe szanse niż ty sama, bądź razem. - Trudno się było z nim nie zgodzić. Sam celowo wskazał u swojej siostry bezużyteczność. Miał nadzieję, że będzie to na tyle dobitne, że nie będzie próbowała go powstrzymywać.
Nawet jeśli wiedziała, że ma ją to tylko zdemotywować, to wyczuła prawdę w tym zdaniu. Rzeczywiście byłaby teraz tylko kulą u nogi. Z niechęcią widoczną w jej brązowych oczach zgodziła się.
Ayo wewnętrznie odetchnął z ulgą, a jego oczy złagodniały. Szybko pociągnął wielkie liście krzewu wystarczająco daleko, by zakryły skulającą się w tym momencie Shayen, która ciągle patrzyła mu prosto w oczy, żeby wywołać w nim presję. Po tym spojrzeniu wiedział, że nie może zawalić. Rozpacz siostry ścigałaby go wtedy w zaświatach.
- Wrócę po ciebie, a ty tu czekaj.
Pobiegł, a ją ogarnęło poczucie winy. Nagła rzeź przypomniała jej o wydarzeniach z dnia poprzedniego. Przybliżyła kolana do swojej klatki piersiowej i nerwowo zagryzła wargi.
- Cholera – wybełkotała powstrzymując płacz. Spojrzała na swoje siniaki i strupy i skarciła się dobitnie w myślach. Przecież mogła temu zapobiec.
l~*~l
Dzień wcześniej dziewczyna z braku zajęcia poszła się przejść do lasu. W tej wsi akurat nie znalazła chwilowego zatrudnienia. Tym razem udało jej się to tylko jej bratu. Wieś była dość mała, więc zwiedzanie jej nie dało zbytnio dziewczynie satysfakcji. Po dość zgryźliwej rozmowie z właścicielką gospody postanowiła, że pójdzie nad jezioro znajdujące się w głębi lasu, jednak zanim do niego doszła, zaczęła zbierać owoce leśne z myślą o dzisiejszym obiedzie. Na dobrą sprawę przesuwała się coraz to w prawo, jednak pamiętając wciąż, jak trafić z powrotem. Wielkie powalone drzewo służyło jej jako punkt orientacyjny wraz z pozostałościami jakiegoś ogniska. Z powrotem nabrała ochoty, by pobyć nad wodą, więc po omacku zaczęła się kierować w różne strony, mając nadzieję je zobaczyć. Jednak wcześniej coś przykuło jej wzrok, więc zbliżyła się do tego czegoś, myśląc jednak, że ma zwidy. Ku jej nieszczęściu, nie miała. Nie wiedziała jak daleko już zawędrowała, ale nie trudno było wywnioskować, że dość daleko od wsi. W końcu jaka normalna grupa bandytów miałaby obóz gdzieś blisko ludności?! I to jeszcze nie byle jaka! Symbol czarnego miecza przechodzącego przez trójkąt mówił wszystko. Ci sami, co zabili jej siostrę i rodziców!
Wizja zabijanej przez nich matki od razu pojawiła się jej w głowię, a dziewczyna poczuła niewyobrażalną trwogę. Pamiętała, jak przy ich najeździe matka ledwo zdołała ją i Lea załadować i zamknąć za nimi przejście, kiedy do pomieszczenia wpadli oni. Leo tego nie widział, bo był w tunelu za Shayen. Czternastolatka patrzyła jednak z rozpaczą przez szparę na swoją mamę, która kazała im uciekać tunelem. Już ciągnięta przez, mimo wszystko, ogromnie przerażonego, a jednak rozumiejącego powagę sytuacji, brata, miała już się odwrócić i iść z nim, kiedy w pamięci wbił się jej na zawsze jeden obraz. Obraz odwracającej się rodzicielki, której zbój oddzielił głowę od ciała metalowym berdyszem, ucinając jej krzyk w połowie, przeciętym szkarłatnym włosom pozwalając po prostu upaść na ziemię. Kiedy swoimi potężnymi i owłosionymi rękami przeszukiwał jej ciuchy w poszukiwaniu czegoś cennego, Leo ciągnął ją z desperacją w głąb tunelu. Jedynym, czego nie potrafiła z tamtego obrazu zapamiętać, była twarz potężnie zbudowanego mordercy.
Kiedy była pewna, że na jednym z namiotów właśnie zobaczyła ten znak i wydawało jej się, że nawet figury członków rysują jej się przed oczyma, starając się opanować wewnętrznie, próbowała się wycofywać pomału. Czuła, że z nerwów i strachu pod spływa po jej twarzy, a serce bije niemiłosiernie szybko. Każdy najmniejszy dźwięk jej przesuwania się sprawiał, że to mocno bijące serce nadzwyczaj szybko się zatrzymywało. Ciągle się jednak wycofywała, nerwowo usztywniając ręce, by idąc tak tyłem, na nic nie wpaść. Nawilżyła wyschnięte usta, kiedy uznała, że jest już wystarczająco daleko i rzuciła się w desperacki bieg, taranując przy tym całe runo leśne pod sobą. Co chwilę odwracała głowę za siebie ze strachu, że ktoś ją jednak goni. Nie było tam jednak nikogo. Co chwilę wpadała jednak na jakieś krzaczki, a jej strach znalazł nowy wzmacniacz. Nigdzie nie widziała żadnego z punktów orientacyjnych, które sobie obrała. Zatrzymała się i zaciskając zęby na dolnej wardze, rozglądała się w każdą stronę. Mimo swojego nie najsilniejszego i nie najbardziej wysportowanego ciała, biegła z całych sił, na przekór wszystkim niedogodnościom typu przyrodniczego i fizjologicznego. Uciekała przez pnącza, obrywała gałęziami, aż w końcu spostrzegła, że jest nad jeziorem. Poruszała się przy brzegu z nadzieją na choćby jakiś wydeptany szlak, który ją zaprowadzi dokądkolwiek. Tymczasem usłyszała czyiś krzyczący głos, przez który na chwilę straciła koncentrację, potykając się o korzeń. Spadła ze zniesienia, mocno uderzając się w głowę. Wtedy też straciła przytomność.
Teraz natomiast, będąc tego wszystkiego świadoma, zaciskała dłonie na włosach tak mocno, że gdzieniegdzie wyrywała je wraz z cebulkami. Ledwo powstrzymywała się od płaczu, jednak już wciągała smarki nosem. Świadomość, że jeśli Leo zginie, to będzie jej wina, ją przytłaczała. Nie czuła się odpowiedzialna za śmierć mieszkańców wioski, jeśli do takich dojdzie. Szczerze, nic ją życia tych wieśniaków nie obchodziły. Ważny był tylko brat. Brat, który teraz poszedł się wślizgnąć do atakowanej wsi.
- Cholera! - syknęła do siebie, akurat w chwili, gdy usłyszała galop koni. Nic nie przejechało bezpośrednio obok niej, tylko w znacznej odległości. Grupa mężczyzn, akurat z tej bezimiennej bandy, pędziła w stronę wsi.
Palcem odgarnęła łzy zbierające się pod jej okiem i w nerwach oraz niepewności usiedziała jeszcze dwadzieścia minut.
l~*~l
Był już w środku domostwa, gdzie miał kwaterę. Wszystko na parterze było porozwalane, a część mebli i poniszczona. Rabusie sieli zamęt w całej okolicy, wzniecając przy tym ogień, który tam na szczęście jeszcze nie doszedł. Chłopakowi ledwo udało się tu dotrzeć bez potyczek, w których nie miałby pewnie żadnych szans i do samej gospody musiał się zakradać od tyłu. Na dobrą sprawę to nie dość, że teraz nie miał broni, to w samym pokoju też niczego nie ma. Nie zdążył załatwić żadnego dobrego ekwipunku, po ostatnim ataku zwierzyny tydzień wcześniej, w którym jego miecz uległ poważnemu wykruszeniu. W popłochu przeklął i rzucił się na schody. Odetchnął z ulgą, że ich pokój był nieruszony. Chociaż i tak pewnie zbóje, nawet jeśli by zrabowali to pomieszczenie, nie mogliby znaleźć ich małego skarbu.
Podszedł do drewnianego i starego stołu, który odsunął na bok, samemu szukając skrytki w miejscu, gdzie wcześniej stała noga. Nieco nerwowe ruchy rąk nie były na tyle precyzyjne, by doszukać małej szczeliny - dzieła jego siostry. Nie do końca uczciwym postępkiem edytowanie różnego rodzaju mienia gospodarzy, jakiego się dokonywali, ale jego siostra była w tym już nadzwyczaj dobra i wątpił, by którykolwiek z ich poprzednich właścicieli kwater, w których przebywali, byliby wstanie szybko się spostrzec o pewne ubytki. W końcu udało mu się palcem zaczepić o wgłębienie, które później podważył obok leżącym tępym nożem. Szybko podniósł kawałek drewna i wyjął skórzaną książkę z jasnej skóry nieco brudną już po bokach. Jest. Rozejrzał się dookoła, po czym ruszył szybko szukać kolejnej skrytki, która na dobrą sprawę była ich dziełem. Naszyjnik, którego teraz szukał był między drewnianą balią a stosem siana, które tworzyły dach. Pod presją, że powinien stąd śpieszyć jak najszybciej, z książką w ręku wszedł na niestabilny stół, na którym wcześniej postawił krzesło i buszował intensywnie dłońmi w tym grubym stosie. Nie dość, że musiał uważać na niestabilność, to jeszcze nie mógł wyciągnąć tajemniczego naszyjnika. Co chwilę myślał, że mu serce stanie, kiedy słyszał jakikolwiek obcy dźwięk. Mimo wszystko jednak, mimo presji którą odczuwał, wewnętrznie starał się nad tym panować mimo suchości w gardle i krwi, która szybciej napływała do mózgu. W końcu dostrzegł kontem oka, że zahaczył palcem o brązowy wytarty rzemyk. Pociągnął szybko i mocno, przez co nie musiał się kłopotać wyplątywaniem kamienia spoza kłopotliwej w tym momencie słomy. Zacisnął mocno pięść wokół wisiora i dotknął go ustami, dziękując w sercu wszystkim deusom* opiekuńczym.
Udało się.
Bezmyślnie zeskoczył ze stołka, tracąc przy tym częściowo równowagę, wywołując przy tym głośny dźwięk starej podłogi.
Czas wracać do Shayen.
l~*~l
Serce biło jej niepewnie. Mimo wszystko nie miała aż tyle odwagi i wciąż ją coś trzymało, żeby jednak nie wchodzić do wioski. Może Ayo da radę sobie sam, jak zapewniał, a ona będzie jak zwykle zawadzała. Pewnie sama się w problemy wpakuje.
Już zaledwie 20 metrów dzieliło ją od pierwszych budynków w wiosce, ona jednak chowała się cały czas w lesie, z którego bez problemu widziała dym nad wioską. Jednak z ulgą patrzała, że istotna dla niej część wioski nie jest jeszcze pożerana przez płomienie.
Mimo wahań podeszła bliżej. Będąc już na samych obrzeżach lasu, dziewczyna poruszać się w prawo, w stronę przyjaznej gospody. Chwilę później jednak na nowo schowała się za krzakami, gdy spostrzegła walkę. Pięciu rabusiów, w tym dwóch na koniach, zagoniło biednego mężczyznę do ściany budynku bez możliwości ucieczki. Było to trzy budynki przed miejscem zakwaterowania jej i Leo.
N-nie, nie mówcie mi... Leo!
Biegiem zwróciła się w przeciwną stronę. Poczuła przypływ adrenaliny i strachu, a jej mózg zaczął zrozpaczony szukać najlepszego wyjścia. Usłyszała z tyłu, że ją widzieli, ale nie postanowili się nią zajmować. Wybiegła z lasu i ruszyła ku zaułkowi, w głowie mając tylko jedną możliwą alternatywę. Wiedziała, że nie jest to pomysł rozsądny, ale myśl żeby po prostu uciec też odpadała. Teraz każdy desperacki ruch wchodził w grę! Wizje, które przechodziły przez jej głowę pobudzały ją do absurdalnych czynów. MUSIAŁA uratować Lea.
Po minięciu pierwszego budynku, skręciła w prawo by minąć następny, a do drugiego weszła. Niemal wyważyła drzwi ze swoją niezbyt silną posturą, mimo że nie były zamknięte i z rozpędu rzuciła się na górę, nie robiąc rozeznania w budynku większego, niż do wiadomości, gdzie najprawdopodobniej jest okno na zewnętrzną stronę miasta. Zauważony mimochodem tlący się już mebel dał kolejną rzecz do niepokoju, jednak nie tyle silny co pozostałe, aby mieć wpływ na jej akcje. Nikt za nią nie przyszedł do tego jeszcze niezrabowanego budynku, więc po nerwowym upewnieniu się do tej rzeczy, rzuciła się na górę i otworzyła pierwsze drzwi, jednak one nie miały okna. Zatrzasnęła je ze zbędnym impetem i ruszyła pędem do następnych. Bordowe włosy zasłoniły jej widok, więc ręką zaczesała je do tyłu, kiedy wchodziła do pomieszczenia z oknem. Ostrożnie przez nie wyjrzała i aż serce stanęło jej na nowo do gardła.
Ayo opierając się ze o ścianę budynku, kurczowo ściskał książkę, gdzie ramię tej ręki zdążyło zabarwić już krwią koszulę, jako że chwilę wcześniej został dźgnięty z czekana przez jednego z jeźdźców. Inaczej nie dałby się otoczyć, tracąc niemal całkowicie szansę na przeżycie.
Jestem beznadziejny, stwierdził w myślach. No, ale jakie mam niby szanse? Shayen...
Czuł żałość i już niemal zrezygnował ze wszystkiego. Widział, że jest na przegranej pozycji.
Pięciu dorosłych mężczyzn, w tym dwóch na ogierach, gdzie jeden z nich miał czekan, drugi maczetę, a trzech ich towarzyszy tasak, szablę, a jeden nawet berdysz jako oręż, podczas gdy sam Leo miał samą szablę, którą zabrał od już rannego towarzysza przeciwników. Przynajmniej tamten nie był już wstanie rzucić się w pościg.
- Oddaj to co tam masz - odezwał się zbój z czekanem. Podrzucił go lekko i złapał wygodniej za trzonek, demonstrując gotowość do ponownego użycia broni. - Wisiorek, książkę i jeszcze co tam masz. - Uśmiechnął się wrednie, skinieniem głowy pokazując koledze z tasakiem, by przybliżył się do ich ofiary.
Wtedy też o ziemie roztrzaskało się drewniane krzesło, jednak zbój odskoczył. Wszyscy spojrzeli na okno za którym chowała się dziewczyna z czerwoną czupryną. Sh... Shayen?! Chwilę później na nowo pojawiła się tym razem rzucając metalową szkatułką i dzbankiem, którym oberwał koń, płosząc się. Jeździec z maczetą próbował uspokoić wierzgającego zwierza. To się jednak rwało, a jeździec bez siedzenia po chwili wylądował twardo na ziemi.
KRETYNKA! NA WSZYSTKIE DEUSY, PO KIEGO PRZYCHODZIŁA?!
- Niech ktoś po nią tam idzie, bezmózgi jebane! - Wywrzeszczał jeździec, kiedy kolejne przedmioty zaczęły spadać. Równie zdenerwowany mężczyzna z berdyszem wycofał się, by okrążyć budynek. Zaraz naprawię tę smarkulę.
Ayo nie miał wyboru. Automatycznie ruszył na dwójkę z szablą i tasakiem, kiedy ci unikali oberwania z ramy obrazu. Na nowo zaczęło się zamieszanie.
Szabla wbiła się jednemu w brzuch. Sam Ayo nie wiedział, któremu. Ułamek sekundy później tasakiem wykonywany był zamach w jego stronę. Nastolatek wzbogacił się o kolejną świeżą ranę na ręce i z bólem wykonał na przeciwnika tępe cięcie - wystarczające by stracić równowagę. W chwili, w której padł, dostał ostatni cios.
Wiedząc, że zaraz zbój dojdzie do niej i ją zarżnie swoim ostrzem, Shayen rzucała kończące się już przedmioty z jeszcze większą desperacją. Zwłaszcza, że upadły jeździec powoli wstawał na nogi, a drugi już szarżował na jej brata, co starała się utrudniać najcelniej jak mogła. Kupiło to chłopakowi parę sekund, by uporać się z dwójką zbójów. Zaraz zginę, powtarzała sobie, rzucając już przedostatni przedmiot z pokoju, który była w stanie wyrzucić. Nie udźwignę przecież tamtej komody! Co robić?! Jestem skończona!
Ayo wymienił szable z dobitym przez niego przeciwnikiem. Z rozpędem zmierzał na niego. W akcie uniku, Ayo upadł na poranioną rękę, w której miał i księgę i naszyjnik i szybko podniósł się z ziemi i biegiem ruszył do budynku. Shayen miała zaraz zginąć! Wbiegł do budynku, a niedługo po nim jego przeciwnik, który zsiadł już z konia i uwiązał go, by nie uciekł.
Ayo rzucił się na odpowiednie drzwi – tam, gdzie widział umięśnioną i potężną męską posturę. Osiłek ściskał dziewczynie gardło, która łapczywie starała się o oddech. Ayo rzucił się na niego. Ten go szybko zauważył, więc puścił dziewczynę, drugą ręką robiąc zamach na przeciwnika.
- Cholera! - przeklął Ayo, wiedząc, że nie zdąży już tego uniknąć. Straci głowę.
Cięcie berdysza jednak zmieniło trajektorię, kiedy Shayen rzuciła się osiłkowi na nogę. Ten się wściekł i próbował na nowo zadać cięcie, przy czym kopać dziewczynę. Za wolno jednak. Ayo jednym silnym pchnięciem przeciął mu tętnicę szyjną. Zbój padł na podłogę, gniotąc nogi dziewczyny. Chłopak sapał ciężko i dotknął rękę z dwoma krwawiącymi ranami. Jeszcze trochę! Odwrócił się z zamachniętą ręką na wchodzącego przeciwnika. Ten jednak zablokował trzonem czekana i zmanipulował ostrze, by ześlizgnęło się na metalową część siekiery. Dało to przeciwnikowi łatwą sytuację do kontrataku.
- Leo...! - Shayen starała się uwolnić spod ciężaru truposza, jednak Ayo nie ustępował przeciwnikowi. Bronił się i kontratakował, mimo że nigdy nie walczył przeciwko broni tego typu. Jednak był zmuszony ciągle wycofywać się do tyłu kawałek po kawałku. Zaraz miał wpaść na truposza, jednak Shayen się już od niego uwolniła i zabrała broń, próbując teraz z ziemi atakować przeciwnika w nogi. Nie mając żadnych umiejętności, obeznania, czy siły, były to bardzo tępe ataki, które ledwo z tej pozycji dosięgały przeciwnika. Bała się atakować mocniej, bo nogi Lea były bliżej na celowniku.
- Cholera mała!
To jednak dało Ayowi szansę na obrócenie się, jednak skończyło się to kosztem otrzymanego cięcia w brzuch. W tym momencie jednak Shayem zamachnęła się mocniej raniąc mocno nogi przeciwnika. Ayo nie miał już sił go dobić mimo okazji, a jego ataki nie okazały się ostateczne. Znowu oberwał w okolicę wątroby. Przeciwnik w końcu padł, a dziewczyna szybko doczołgała się do niego. Ayo nadepnął mu na rękę z bronią, a jego bliźniaczka użyła trzonu swojej broni, by zacząć go nią podduszać. Z całej siły zaczepioną pod jego brodą broń ciągnęła do siebie, jednak Ayo postanowił go w końcu wykończyć swoją szablą, która została w brzuchu zbója. Sekundę później przeciwnik był już martwy, a wykończone rodzeństwo patrzało sobie z ulgą w oczy.
- Potrzymaj - cudem zmusił się, by wyciągnąć rękę z książką i medalionem. Odebrała przedmioty bez słowa.
Chłopak minął trupa i uklęknął przed swoją siostrą. Swoją ukochaną młodszą siostrzyczką. Patrzył jej w oczy i w momencie przytulił ją jedną ręką i zaczął dziękować wszelkim deusom opiekuńczym.
- Cie-cieszę się, że żyjesz. Głupia. - Nie wiedziała jak odpowiedzieć, więc odwzajemniła uścisk mocniej i zaczęła szlochać.
"Też się cieszę, że żyjesz." - tyle zrozumiał chłopak mimo niezrozumiałego bełkotu. Postanowił jej nawet darować, że tu przyszła tak nierozważnie. Jednak... ciągle byli razem.
- Kocham Cię, Shayen.
Ona jednak cięgle płakała w jego koszule, wreszcie zauważając, że jest cała pokrwawiona. Jej brat potrzebował opatrunku. Wstała więc i zaczęła drzeć sobie sukienkę. Ciągle pozwalając łzom spadać, wzięła się za rękę chłopaka. Obie rany były obok siebie. Otarła łzy.
Chłopak patrzał na nią z niewyraźnym uśmiechem. Wiedział, że pewnie nie byłby wstanie ukazać tego, jak bardzo się cieszy, ze oboje żyją. Patrząc tak na jej zatroskaną i czerwoną od płaczu twarz, było dla niego najlepszą rzeczą pod słońcem. Cud.
Nagle zaczął mieć wrażenie, że coś słyszy, jednak Shayen widocznie nie zwróciła na to uwagi, zajmując się jego ranami. Szeroko otworzył oczy i ruszył się, by wyrwać broń z truposza. W drzwiach pojawił się zapomniany przeciwnik, który wcześniej spadł z konia.
-Ty psie! – wydarł się na niego przy tym niewyraźnie. Już na wejściu się zamachnął, dopiero w połowie ruchu mogąc sprecyzować, gdzie jest przeciwnik. Leo osunął się na ziemię, otrzymując mocne cięcie od maczety, ruszył z kontratakiem. I jak wcześniej - Shayen berdyszem zaatakowała nogi, a Ayo zamachnął się chwiejnie na przeciwnika, dla którego obecność dziewczyny żywej było zaskoczeniem. Skończył martwy napity na ostrze byłego szlachcica, jednocześnie przebijając pierś i jemu. Truposz puścił broń i zaczął się ześlizgiwać na ziemię, kiedy dziewczyna rzuciła się do brata. Sytuacja była krytyczna! Wzięła książkę z wisiorkiem i zaczęła wyprowadzać brata z pomieszczenia. Powoli próbowała się z nim przemieścić na dół, przez schody.
Stan chłopaka był opłakany. Ani on, ani Shayen nie wyjęli maczety, bojąc się wykrwawienia. Będąc już na dole, Shayen wzięła pierwsze lepsze szmaty z lady, by zatamować rany. Widziała, że jej brat traci już kontakt ze światem. Cudem opanowywała wzmagającą się histerię i jeszcze większą desperację. Przemawiała do niego, mówiła, żeby nie zamykał oczu, że musi żyć, że mają cel, o tym, że nie może jej zostawić. O tym, że bez niego będzie już kompletnie sama, że nikogo nie kocha bardziej. Że jeśli przeżyje, nie będzie go już do niczego zmuszała. Daruje sobie te wszystkie pocałunki. Daruje sobie te wszystkie grymasy. Niech tylko żyje! ...Ona bez niego nie da rady sama żyć. On dobrze wie, że jest dla niej całym światem i jedyną wartością jaką wyznaje. Czy on chce ją teraz zostawić samą? Na kompletną rozsypkę i rozpacz?
- Leo... błagam cię. - Łzy na nowo pokryły całą jej twarz. Odłożyła chłopaka na ziemi. - Mów do mnie! - Zaczęła na nowo brać się za rany. Wyjęła maczetę z piersi i robiła co w swojej mocy. Oddech chłopaka był coraz słabszy. Chciała krzyczeć o pomoc, jednak wiedziała, że nic by to nie dało. - LEO! - Zaciskała materiał. - Bez ciebie jestem nikim. Nie odchodź…
Coraz łatwiej było wyczuć zbliżający się ogień. Zaraz cała wioska zostanie doszczętnie spalona. Za ścianą słychać odgłosy wystraszonego konia.
Dziewczyna o czerwonych włosach, brudnej i podartej sukience klęczy, przytulając obce ciało. Czuje, jak czerwona ciecz wsiąka w materiał. Wie, że powinna już odejść. Powinna iść. Jednak nie czuje się na siłach na to. Żal jej odchodzić. Żal go zostawić. Jednak siedzi tu już za długo.
Przełyka mocno ślinę, wiedząc, że niedługo i tu dotrą płomienie, a wtedy będzie to dla niej już za późno. Jeśli chce odzyskać rodzinę... Nie, jeśli chce odzyskać brata, musi iść. Próbuje nosem wciągnąć spływające już smarki, po czym patrzy ostatni raz na te gęste rzęsy, średnio zarysowaną szczękę i liczne strupy pokrywające twarz. Dotyka jego ręki, by na nowo uświadomić się, że jest już zimna. To naprawdę się stało. Przyszedł ją ratować, kiedy ta nieudacznie zdecydowała się na pewne samobójstwo. Zabił dla niej trzech mężczyzn, a ona nie była nawet w stanie zatamować krwawienia.
Włożyła dłoń w jego dawno niestrzyżone włosy. Gdybym tylko nie straciła wtedy przytomności. Zbliżyła swój nos do jego i oparła swoje czoło o jego. Gdybym tylko pamiętała co zobaczyłam wcześniej. Zamknęła oczy.
- Mors tua vita mea. - Twoja śmierć jest moim życiem.
Jeszcze się zobaczymy. Obiecuję.
*deus – z łac. bóg. Jako że już wcześniej używałam tu łaciny, wykorzystałam to słowo do określania ich bożków.
******************************
A teraz moje piękne, nic nie znaczące posłowie. Mimo takiej ilości czasu (i wielokrotnych pisań tych samych fragmentów - sprzęt mnie nie znosi i się mści T^T) mam wrażenie, że mogło nie wyjść dobrze, przez mój styl pisania.
Starałam się jednak nie przedłużać jakoś super walki i pisać dość treściwie miejscami.
Nie chciałam też robić nic ckliwego, zmuszać do płaczu itd., jednak przez mam wrażenie, że scenie deada prakuje 'tego czegoś', chociaż może nie jest tak źle. Uniwersalnie, do zaakceptowania.
... Oby.
Btw, to mój najdłuższy rozdział EVER. 6000 słów to dla mnie ogrom!
R&R?
Zaraz mnie coś trafi!!!!!!!!!
OdpowiedzUsuńNo rzesz ty po raz kolejny pożarło mi komentarz!
Agr... Powiem to w paru słowach bo nie chce mi się znowu wszystkiego pisać.
Rozdział cudowny i czekam na kolejny - mam nadzieję, że Leo wróci do nas. (Nie uśmiercaj go!) Ale mam cichą nadzieje, że spotkają się w tym tajemniczym kraju od książki.
Czekam na info
Lisa
Oj, nie szkodzi, znam ten ból, zwłaszcza kiedy wyjątkowo trafi mi się mega długi komentarz.
UsuńAle... ale... on już jest martwy, wiec jak mogę go nie uśmiercać?! ... Dobra, przemyślę sprawę. Ale tak na serio to ja już wiem co się stanie w ostatnim rozdziale. (heheszki)
Dziękuję ;*
SPAM:
OdpowiedzUsuńHej, cześć i czołem.
Zapraszam na bloga o tematyce wszelakiej http://wizje-rudej.blogspot.com/
Za spam przepraszam. :3
~ Ruda